31.03.2016

Marsz do stołu! Czyli dwa słowa o jedzeniu przed telewizorem

Jest taka reklama, która wyjątkowo mnie wkurza: wesolutkie dzieci ze słomą we włosach doją krowę i mówią, że nigdy nie jedzą przed telewizorem.

Spadówa, gówniarze - myślę sobie, siedząc na kanapie i nawijając spaghetti na widelec. - Spadówa, bo ja uwielbiam jeść przed telewizorem i tylko dzięki temu, że to robię, oglądam tę durną reklamę. I z tym serem waszym też spadówa. Nie kupię!


Tak, kiedy jestem sama w domu, pochłaniam zawartość  lodówki  półleżąc  wygodnie przed TV. Ale przy stole też lubię siedzieć, jeśli mam z kim. Lubię z pełnymi ustami pogadać z Mężem o minionym dniu (a raczej: pogadać do Męża), lubię popatrzeć, jak dzieciaki ze smakiem pałaszują kupne pierogi. No i lubię być blisko, gdy zaczynają napierniczać sztućcami w blat, bo mogę odpowiednio szybko zareagować i skonfiskować im widelce.

Do metamorfozy jadalni, którą ostatnio Wam pokazywałam, potrzebny był mi nowy stół, bo to, co mieliśmy wcześniej, trudno w ogóle nazwać meblem. Był to zwykły bubel, na kilometr śmierdzący spartoloną robotą. Robiony na wymiar stół z MDF w białym połysku (nie wiem, który z piekielnych demonów mnie opętał, gdy go zamawiałam...) bardzo szybko popękał, gdzie tylko mógł. Ale to byłam skłonna mu jeszcze darować i po prostu przykryć go obrusem, natomiast to, że kompletnie nie pasował do nowej wersji jadalni było już niewybaczalne. Musiał odejść.

Przez kilka miesięcy przekopywałam OLX i niczym opętany gorączką złota gold digger przesiewałam ofertę za ofertą. Działania te prowadzone były w totalnie partyzancki sposób, mój Mąż wyraził bowiem głośny sprzeciw. W siedemnastu krótkich punktach wyłożył mi, dlaczego zakup kolejnego stołu jest bez sensu. Argumenty - muszę to przyznać - miał całkiem do rzeczy. Że kasa, że ważniejsze wydatki, że gdzie ja go pomaluję, że dzieci i tak zniszczą, że kto będzie po to jeździł... i że niby czym. Może i trafiłby tym tłumaczeniem do jakiejś innej żony. Ale nie do mnie. Ma być stół i będzie stół, choćbym miała dla oszczędności przez miesiąc karmić dzieci burakami pastewnymi. I przytaszczę go do domu na oślim grzbiecie. Ale przytaszczę.

Stół z moich marzeń miał spełniać trzy warunki: być tani, brzydki i drewniany. Chciałam, żeby miał jakieś fikuśne zdobienia, pseudoantyczne sztukaterie i inne paskudne paskudztwa. Plan zakładał przemalowanie całego mebla na jakiś fajny kolor  i wierzyłam, że wyjdzie to zacnie. I niecodziennie.

Nie wiem, czy też tak czasem macie, że im dłużej szukacie tego jednego, jedynego, idealnego mebla, tym bardziej rośnie prawdopodobieństwo, że skończycie w magazynie samoobsługowym IKEA i ściągając z półki ciężki karton (albo i dwa), poczujecie, jak z wysiłku szwedzkie klopsiki cofają się Wam do przełyku. Mnie ta klątwa dopadła kilka razy. Tym razem było podobnie, ale lepiej, bo historia nie skończyła się w kasie sklepu - dostałam od kolegi prawie nowy stół STORNÄS w doskonałym stanie ot tak, za darmo (dzięki, K.!)



I tak, lita sosna zastąpiła u nas w domu zimny MDF. Teraz już moje dzieci dziarsko pracują nad tym, żeby nadać jej odpowiednią patynkę i efekt szczotkowanego drewna. I idzie im nieźle.