1.08.2016

Walka z pudłem, czyli pocztowa historia z dreszczykiem

Dawno się tak nie spociłam. Nie, wcale nie przez te upały. Ze stresu! Na żadnej rozmowie o pracę ostatnio nie byłam, w telewizji nie występowałam, wizyty u proktologa nie miałam, a zestresowałam się i spociłam jak prosię przed świniobiciem.

Na poczcie.

Wiosną robiliśmy małe porządki w garderobie i postanowiliśmy - jak w zagranicznych programach o zbieraczach - część rzeczy oddać, część wyrzucić, część sprzedać, nad wszystkimi uprzednio załkawszy. Pierwsza i druga kupka dość szybko zniknęły z naszego domu, ale trzecia musiała się najpierw uleżeć - w końcu trzeba to-to obfotografować, opisać, aukcje powystawiać, no roboty z tym co niemiara. Wreszcie udało się: czując oddech jesieni na plecach (trzeba Wam wiedzieć, że czuję go już od tygodnia), sprzedałam ciuchy i zabawki po dzieciakach i wesolutko pojechałam na pocztę, żeby je wysłać.

Na poczcie, oprócz Stu dań z mąki według Siostry Honoraty, kolorowanek, bazarowych puzzli, organicznych mydełek, batonów z podobizną Ewy Wachowicz, chińskich portfeli, świecących kauczukowych piłeczek, książeczek o Duchu Świętym i gwiżdżących świstaków, można jeszcze kupić rzeczy naprawdę praktyczne i faktycznie potrzebne interesantom, takie jak pudełka na przesyłki.

Zupełnie beztrosko i bez głębszej refleksji, poprosiłam w okienku o takie pudełko. Nie wiem, co ja sobie myślałam, ale sądziłam, że oni je tam złożone już sprzedają, tylko od góry zawartość wrzucasz, pach!, zaklejasz i jesteś w domu. Teraz wiem, że byłam głupia, bo nikt rozsądny nie składowałby takich pudeł w formie zmontowanej - zabierają przecież ogromnie dużo miejsca. Ale człowiek uczy się na błędach, a kto nie ma w głowie, ten ma mokre pachy, jak mawiają. No więc miła pani wręczyła mi wielką kartonową płachtę o kształcie bardziej przypominającym schemat więzienia w Alcatraz niż coś, z czego ma powstać prostopadłościan (ja z matematyki byłam średniosłaba, ale jak wygląda rozcięte pudełko to jeszcze się mniej więcej orientuję...), a ja totalnie zgłupiałam. Wprawdzie był tam nadrukowany schemat składania tego narzędzia tortur, ale ponieważ cała krew z mózgu odpłynęła mi gdzieś do lewego kolana, równie dobrze mogłam w owej chwili badać krasnoludzkie runy - tyle samo bym zrozumiała.

Pudło miało dziesiątki fantazyjnych wypustek, dziurek, nacięć, no jednym słowem: wyglądało barokowo. Zaczęłam wymachiwać tą papierową taflą, udawać, że wiem, co i jak, że ja tu rach ciach i zaraz złożę, co to dla mnie. Kątem oka łowiłam utkwione we mnie spojrzenia pozostałych petentów, szczególnie tych, którzy byli w kolejce za mną, i widziałam, jak rozbawienie miesza się w nich ze zniecierpliwieniem - jak u naukowca, który właśnie dał szympansowi do ułożenia bardzo trudne puzzle (5000 elementów; samo niebo). Ręce mi się trzęsły, oczy zalewał zimny pot i czułam się jak mały, biedny mopsik na cyrkowej arenie, w świetle jupiterów składający żurawia z origami. Tylnymi łapami. I pod wiatr.

Mimo całej grozy, historia kończy się happy endem, bo stres podziałał na mnie na tyle motywująco, że pudełko złożyłam obiektywnie szybko (chociaż wydawało mi się, że moje zmagania trwają wieczność i nigdy się nie skończą - coś jak szkolna edukacja).

Od tej pory wiem jedno: jeśli na pocztę, to tylko po książkę kucharską. A po karton - do Biedry, od zaplecza.

I nigdy więcej porządków w garderobie!

A teraz zdjęcie - zajawka kolejnego posta (jakaś miniaturka musi się przecież na fejsbuka zassać, prawda?)