14.09.2016

Mieszkać jak Duńczyk #1 - Kopenhaga

Dania i ja to była miłość od pierwszego wejrzenia. No dobrze, może nie miłość, bo miłością to ja pałam do krewetek w tempurze i to jest dopiero prawdziwe uczucie z wieloletnim stażem i bagażem doświadczeń. Nie wiem jednak, jak inaczej określić ten stan, gdy człowiek wjeżdża do jakiegoś kraju, a na twarz momentalnie wjeżdża mu banan i nie chce zejść aż do granicy z Niemcami.


Dania jest wspaniała i nie dziwię się już, że jej obywatele rokrocznie zajmują wysoką pozycję w rankingu najszczęśliwszych ludzi na planecie. Gdybym - po tym jakże krótkim pobycie - miała opisać ten kraj w kilku słowach, powiedziałabym o nim, że jest uporządkowany, otwarty, funkcjonalny, bezpieczny, prosty w obsłudze, dobrze zaprojektowany, a do tego piękny i bezpretensjonalny zarazem. Do tego dochodzi nieprzetłumaczalne pojęcie Hygge, czyli przytulności, komfortu, dobrego samopoczucia i relaksu w gronie najbliższych. Takiego, wiecie, siedzenia w ciepłym mieszkanku, z kubkiem parującej herbaty w dłoni i toczenia wesołych rozmów z rodziną, podczas gdy za oknem pada deszcz, hula śnieżyca albo Godzilla walczy z Mechagodzillą. Łapiecie ten klimat? Duńczycy bardzo o to dbają i wychodzi im to na dobre. Nigdy w życiu nie rozważałam emigracji, ale gdybym kiedyś została niesłusznie (albo słusznie) posądzona o morderstwo i musiała ukrywać się przed CBŚ-em, wybieram Danię albo Kiribati.

W poście o naszym wakacyjnym tripie

JAK PRZEJECHAĆ 4500 KM Z DZIEĆMI I NIE ZWARIOWAĆ

...wspominałam już, że przejechaliśmy przez Skandynawię robiąc "kółeczko" i dwa razy zahaczając o Danię - najpierw o wschód kraju, a dokładnie wyspy: Falster i Zelandię (to tam, gdzie Kopenhaga, pamiętacie z geografii?), a w drodze powrotnej z Norwegii przemierzyliśmy Jutlandię i zwiedziliśmy co nieco na wyspie Fyn. Pisałam też już wcześniej o tym, że noclegi zorganizowaliśmy sobie przez portal Airbnb - to był absolutny strzał w dziesiątkę. I o tym właśnie będzie dzisiejszy post.

Dzisiaj pokażę Wam mieszkanie, które otworzyło mi oczy na pewne sprawy związane z urządzaniem wnętrz. Oto "nasze" dwa pokoje w Kopenhadze:
 

Wierzę, że te zdjęcia są w stanie choć trochę oddać klimat tego mieszkanka. Nas w każdym razie zachwyciło tam wszystko (no, może oprócz łazienki, choć to też była nie lada ciekawostka krajoznawcza): podłoga z drewnianych dech, mieszanina starych, odnowionych mebli z modnym skandynawskim designem, zabawne bibeloty, kolorowe dodatki, widok z okna kuchennego i w ogóle cała "nowość" i "inność" tej sytuacji dla nas, czyli "apartamentu" w prawie stuletniej kopenhaskiej kamienicy.

W tych dwóch pokojach na co dzień mieszka Lena ze swoim kilkuletnim synem i - mimo iż nie mieliśmy okazji ich poznać - obecność tej dwójki czuć było na każdym metrze kwadratowym. To właśnie zrobiło na mnie największe wrażenie i otworzyło mi oczy: przedmioty osobiste, związane z wykonywaną pracą czy uwielbianą pasją miały swoje miejsce w tym domu. Nikt ich nie upchnął w szufladach, nie zasłonił, nie ukrył. Nawet jeśli nie były piękne, nawet jeśli trąciły kiczem albo były do bólu użytkowe i ani trochę nie zdobiły - one po prostu miały prawo tam być. Bo ktoś im to prawo dał.

Przy tym, całe mieszkanie było naprawdę świetnie urządzone - jakby od niechcenia, bez wysiłku i napinki. I tak sobie kombinuję, że do tego trzeba się chyba po prostu wychować w Danii, gdzie na przestrzeni lat jedne ikony designu prześcigały drugie. Gdzie sklepy są pełne przedmiotów dobrych, ładnych i praktycznych. Gdzie tak bardzo dopracowano pojęcie funkcjonalności mebli i innych przedmiotów codziennego użytku, a przy tym włożono je w szalenie estetyczną formę. Gdzie widocznie nie da się tego spierdolić. Takie państwo, taki mają klimat.
Wróciłam zatem do Polski z głową przepełnioną myślami i wnioskami. Po powrocie od razu wyciągnęłam magnesy lodówkowe przywiezione z rożnych naszych wojaży, które - schowane niby przed dziećmi - od kilku miesięcy kurzyły się w szafie. Ponieważ Mały nie je już papieru, na dolne półki regału wróciły książki - nawet te brzydkie z grzbietami w kolorze sraczki, ułożone tematycznie a nie kolorystycznie. Albo w ogóle nie ułożone, tylko równie chaotyczne jak ja sama. Przychylnym okiem spojrzałam na leki stojące na lodówce, toster, który wiecznie na wierzchu, i porozkładane wszędzie tablety. Tak żyjemy, takie mamy potrzeby, tak po prostu być musi.
A u Was jak to wygląda? Zgadzacie się ze mną, że #domtoniemuzeum?

P.S. Mieszkanie Leny jest obecnie wystawione na sprzedaż. Kto ma wór pieniędzy i ochotę, by zostać kopenhażaninem?