17.11.2016

Mieszkać jak Duńczyk #2 - Odense

Pamiętacie pierwszy post o podobnym tytule? Ten, w którym oprowadzałam Was po kopenhaskim mieszkaniu Leny, gdzie mieliśmy przyjemność mieszkać przez dwa dni podczas naszego skandynawskiego tripa. Właściwie to chciałam Wam wtedy pokazać więcej duńskich miejscówek, w których się zatrzymaliśmy, ale wówczas post zrobiłby się strasznie długi i nikt by go nie przeczytał oprócz mojej rodziny.



Ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak powtarza sobie zapewne każdy amerykański policjant parkując lodówę pod Dunkin' Donuts. Dziś pokażę Wam zatem mieszkanko w Odense - niezbyt duże, w sam raz dla takiej pary jak Jonas i jego dziewczyna, którzy mieszkają tam na co dzień. Mimo niewielkiego metrażu wnętrza wydawały mi się dziwnie przestronne i... puste wręcz. Ale może to po prostu kwestia umiaru - zapewne Jonas nie gustuje w OLX tak jak ja...

Wprawdzie dla każdego granica umiaru jest gdzie indziej, jednak bez niego nawet kolekcjonujący co popadnie antyminimalista z przekonania może łatwo zmienić swój dom w zwykłą graciarnię. Wszyscy znamy (i kochamy) te programy o zbieraczach na TLC, gdzie spod iście geologicznych warstw wintydżowych ubrań, porcelanowych kotków, pudełek po pizzy wykazujących cechy organizmu żywego i podręczników do feng shui eksperci od sprzątania wyławiają właściciela (zwykle z problemami psychicznymi), który przez kolejne pół godziny na przemian łka spazmatycznie i z pianą na ustach wyrywa z rąk sprzątaczy czterdziestoletnie pluszaki.

Umiar jest trudny, wiem. Ja sama mam problem z tym, że jak się w coś wkręcę, to po prostu płynę. Albo nawet zanim się wkręcę. W jednej minucie wpadam na pomysł własnoręcznego uwarzenia zimowego kremu do dziecięcych pyszczków, a w kolejnej "ocykam" się przed laptopem, w internetowym sklepie, z koszykiem wypełnionym komponentami za kilka stów i kursorem myszki tuż nad guzikiem "kup z obowiązkiem zapłaty".

Wy też na pewno znacie to uczucie, kiedy wchodzicie do supermarketu tylko po jajka, zarzekając się: nieee no, nie biorę wózka, nie ma bata, przecież ja tylko po jajka!, a pół godziny później pot zalewa Wam oczy, kiedy tachacie cztery wypchane siaty na sam koniec parkingu. A w jednej z tych siat róg pudła z gofrownicą z promocji właśnie zrobił wielką dziurę.

Dość gadania! Oto my w Odense - mieście Andersena - i miłe mieszkanko w starej kamienicy: