8.02.2019

Dlaczego Marie Kondo należy traktować jak salceson

Bałagan jest jak zrobiona w liceum dziara z Tweetym: niby nie przeszkadza w codziennym życiu, niby miliony innych lasek też mają, niby rakiem nie grozi, a jednak przed ludźmi trochę przypał...


Bałagan to mój najstarszy kumpel. Poznaliśmy się ze trzy dekady temu, gdy po raz pierwszy wytrąciłam z rąk mamy pełną dyniowej papki łyżeczkę (mama myślała, że to samolocik), zmieniając wystrój dużego pokoju na bardziej pomarańczowy. Był ze mną, kiedy zsikałam się w gacie tuż przed bilansem dwulatka i gdy w przedszkolu wpadłam na panią niosącą tacę pełną kubeczków. Ale najlepiej bawiliśmy się w dniu, w którym - chcąc wykraść czerwoną szminkę z półki pod lustrem - wlazłam do umywalki, by po chwili runąć wraz z nią na ziemię. Chciałam jeno ust korale umaić czerwienią, chciałam być jak Madonna w "Like a Virgin", a skończyłam malując na wiśniowo całą podłogę moją B Rh-. Welcome to my world.

Wracając do Bałaganu: do dziś w zasadzie nie rozstajemy się na krok. Gdy wyjeżdżam, tak bardzo tęsknię za moim przyjacielem, że szybko go do siebie ściągam. Specjalnie wymyśliłam wyjazdowy wzór:

Jeżeli powierzchnia pokoju hotelowego dzielona przez ilość dni pobytu daje ćwierć metra kwadratowego lub więcej - nie ma sensu co wieczór zbierać brudnych ciuchów z podłogi. Wystarczy zapewnić między nimi wąskie ciągi komunikacyjne.

Jeśli kiedyś zamieszkam sama, to będzie już upadek. Zniknie bowiem nawet ta wątła motywacja do sprzątania, którą mam teraz, przy dzieciach i mężu. Prawdopodobnie uduszę się, przywalona pudełkami po pizzy, obsmarkanymi chusteczkami i wczorajszymi skarpetami. No ale przynajmniej umrę w objęciach przyjaciela, a nie stara i samotna w jakimś pięknym (tfu), posprzątanym (fuj), lśniącym (ble) i sterylnym (brr) miejscu.


Wszystko, co powyżej, napisałam Wam w jednym celu: żeby usprawiedliwić pewien wstydliwy zakup. Zakup to zresztą spory eufemizm - ja się rzuciłam na tę książkę jak Pudzian na Najmana, kiedy tylko się ukazała. I na tym... skończył się mój entuzjazm. Chciałam mieć ład i porządek w domu, ale jakoś irracjonalnie bałam się zacząć czytać. Dopiero po dwóch latach przełamałam strach do "Magii Sprzątania" Marie Kondo.

Lektura nie była przyjemna - książka jest napisana (a może przełożona?) fatalnie: z jednej strony naiwnie, jakby pisało ją dziecko, z drugiej sili się na uduchowione podejście do (sorry, pedanci) błahych spraw. Do tego mam wrażenie, że autorka potwornie koloryzuje i najzwyczajniej w świecie ściemnia. Historie o porządkowaniu przez nią własnego pokoju i całego mieszkania brzmią równie wiarygodnie co barowe opowieści wędkarzy. Do tego, jak w amerykańskim poradniku, każde zdanie powtarza się na łamach książki po kilkanaście razy. Domyślam się, że to ma na celu utrwalenie czytelnikowi przesłania, ale drażni mnie ten zabieg i nic na to nie poradzę.

Dlaczego w takim razie poświęcam wpis Marie Kondo i jej książce?

Po pierwsze dlatego, że temat wiecznie uśmiechniętej Japonki wrócił z siłą wodospadu godną Corega Tabs wraz z premierą serialu Netflixa "Sprzątanie z Marie Kondo". Wydawałoby się, że od publikacji książek MK szał sprzątania zdążył się wyciszyć i że znów wszyscy jesteśmy OK z trzymaniem nóg na stole i nożyczek w lodówce. Aż tu nagle na Insta wielkie poruszenie, w sypialniach moich koleżanek jak Apallachy piętrzą się góry szmat, a ja negocjuję ze Starym termin generalnych porządków w jego garderobie.

Po drugie zaś, znalazłam na Marie Kondo sposób: trzeba ją i jej rady po prostu traktować jak salceson: nie stać po nie w kolejce, jeśli nie lubimy galarety, a ozorki nas obrzydzają. Albo jak mieszankę studencką: wydłubać to, co nam smakuje (nerkowce) i co dobre dla zdrowia (laskowe), a resztę (rodzynki i fistaszki) zostawić frajerom.



RODZYNKI I FISTASZKI,
CZYLI CO SOBIE DAROWAĆ


Z "Magii Sprzątania" polecam czerpać wybiórczo. Jeżeli myślicie o generalnym ogarnięciu mieszkania, to sięgając po książkę, zróbcie to z otwartością i dojrzałością. Wybierzcie dla siebie to, co uznacie za faktycznie przydatne, a na resztę przymknijcie oko, może nawet być z pobłażliwym kiwnięciem głową. Olejcie bzdurne sci-fi, natchniony ton oraz to, co wyda Wam się przesadą. Ja olewam co następuje:

WYRZUCANIE

Marie Kondo każe wyrzucać niepotrzebne rzeczy. Być może to skrót myślowy, być może duże uproszczenie, ale my tu w słowiańskim Internecie nie po to pijemy kranówę, nie bierzemy foliówek i każemy młodszym dzieciom donaszać obciachowe ciuchy po starszakach, żeby teraz na fali wielkich porządków wywalać rzeczy, które mogą jeszcze komuś posłużyć.

Pamiętajcie, najlepsze towary można sprzedać, dobre - rozdać, a szmelc i dziadostwo - rzutem za trzy punkty zapakować do odpowiedniego pojemnika z segregacją!

SZUKANIE RADOŚCI

Podczas porządków jedną z trudniejszych rzeczy jest podejmowanie setek decyzji o losach naszych gratów. Co zostawić, czego się pozbyć i jakiego klucza użyć? To bez wątpienia trudne, a Marie proponuje technikę... żeby nie być niemiłą, powiem, że przełomową. Każe wziąć do ręki każdy przedmiot i określić, czy wywołuje on w nas radość. Grubo, wiem.

Hejterzy drą łacha z tej metody, mówiąc, że tym sposobem pozbylibyśmy się z domu wszystkich narzędzi, szczotki do kibla i druciaka do garów (a są takie dni, że nawet i dzieci). Dla mnie jest ona po prostu zbyt egzaltowana. Bez przesady z tą radością. Wystarczy, że sprzątając odpowiem sobie na pytanie "czy ja chcę nadal mieć to w moim domu?".

ROZMAWIANIE Z PRZEDMIOTAMI

Szalone pomysły nie kończą się na iskierce radości. Kondo (Kurwa, zawsze mam ochotę dopisać na końcu "m" - nigdy nie wyrosnę z gimnazjalnych żartów, choć nie byłam w gimnazjum.) odprawia nad przedmiotami niezłe rytuały. Dba o to, by miały miejsce, światło, powietrze. Budzi je dotykiem z długotrwałego snu. No mówię Wam, kino jest przednie. Najlepsze jest jednak gadanie do gaci. Każdej rzeczy, której się pozbywamy musimy przecież podziękować za wkład w nasze życie!

Dziękuję Wam, spodnie, że nigdy nie pękłyście mi na dupie w miejscu publicznym.
Dziękuję, podręczniku do fizyki, że byłeś takim wspaniałym stoperem do drzwi.
Dziękuję, przeterminowana puszko fasoli czerwonej kidney, że gdy cię teraz wypierdolę, odzyskam miejsce w szufladzie.

Wdech i wydech. Mówienie do starego prześcieradła nie jest konieczne, pamiętajcie.


LEKKA PRZESADA

Niektóre rady Marie są dla mnie po prostu zbyt hardkorowe. O ile z zaciekawieniem wypróbowałam nowe sposoby składania i przechowywania koszulek czy dziecięcych dresów, o tyle składanie majtek w kosteczkę, ceremonia zwijania rajstop, zakaz rolowania skarpet w kulkę brzmią już dla mnie jak garderobiany faszyzm. Moje gacie to gacie z wolnego wybiegu: lubię, kiedy są luźno wrzucone do pojemnika, zupełnie mi to nie przeszkadza, a korzysta mi się z nich wspaniale. Składanie ich byłoby dla mnie zwykłą stratą czasu.

Innym przykładem nadgorliwości może być zalecenie, by każdego dnia po powrocie z pracy całkowicie opróżniać torebkę (o gadaniu do niej nie wspomnę...). Ja wiem, jak wygląda większość damskich torebek - strach do nich włożyć rękę, bo można ją wyjąć z mniejszą ilością palców niż DNA przewiduje. Kobiety noszą przy sobie wszystko: od kluczy imbusowych, przez resoraki, po Żurawit. Może faktycznie, sprzątanko raz na jakiś czas by nie zaszkodziło, ale codzienne wywalanie całej zawartości, by dać torebce odpocząć po ciężkim dniu, jest obłędem.

DRAŻLIWY TEMAT KSIĄŻEK

Wszystkie powyższe absurdy to nic w porównaniu z falą krytyki, jaką MK ściągnęła na siebie radą, by nie trzymać przeczytanych książek. Mam poczucie, że dla wielu z nas jest to po prostu nie do pomyślenia. Marie tłumaczyła się z tego, mówiąc, że w Japonii jest nieco inaczej, że ich wilgotny klimat nie jest zbyt łaskawy dla papieru (to czemu mają papierowe drzwi, duh?) i że oczywiście jeśli ktoś nie może sobie tego wyobrazić, to niech z czystym sumieniem swoje książki zostawi.

No dzięki za pozwolenie.



NERKOWCE I LASKOWE,
CZYLI CO WYKORZYSTAĆ


Żeby nie było, że z KonMari to tylko beka - wyciągnęłam z niej dla siebie wiele ciekawych, pomocnych rad. Ich wybór, tak jak wybór orzeszków z mieszanki, jest kwestią subiektywną. Starałam się podejść do tematu możliwie chłodno i pragmatycznie. Czyli zupełnie odwrotnie niż egzaltowana autorka.

USZCZUPLAJ

Uszczuplenie swoich "zasobów" to w mojej opinii fundament sprzątania z Marie i generalnego sprzątania w ogóle. Kondo obiecuje, że po przeprowadzeniu porządków jej metodą nie grozi nam nawrót bajzlu. Nie chodzi oczywiście o zwykły, codzienny rozgardiasz, a o zagnieżdżony w każdej szufladzie i każdym kącie BURDEL przez wielkie B. Żeby to było możliwe, musimy spełnić kilka warunków, a najważniejszym z nich jest nowe spojrzenie na swój stan posiadania.

Posiadamy bowiem dużo. Zbyt dużo. Nie będę strzelać procentami, ale nieustannie obrastamy w coraz to nowe warstwy niepotrzebnych rzeczy - szczególnie ci z nas, którzy mieszkają we własnych mieszkaniach (i od dawna się nie przeprowadzali). To nie jest moment na wykład o genezie tego zjawiska, o tym dlaczego i po co wciąż znosimy coś do domu oraz kto to napędza. Po prostu pochylmy się nad tym, co już mamy, uświadommy sobie, że jest tego o wiele za dużo i wyobraźmy sobie nasz dom, nasze szafy i półki pustsze (czy w ogóle jest takie słowo?) na przykład o połowę.

Pierwszym nerkowcem do połknięcia jest oswojenie się z myślą, że mamy dążyć do zmniejszenia naszych zasobów. I to jest nasz główny środek do celu, jakim jest porządek.

USZCZUPLAJ BARDZIEJ

Jedno z książkowych zaleceń szczególnie zapadło mi w pamięć. Marie Kondo naucza (oto słowo godne prawdziwego azjatyckiego mędrca), że w mądrej organizacji przestrzeni nie chodzi o to, żeby zaopatrzyć się w dziesiątki specjalnych konstrukcji i gadżetów zwiększających powierzchnię do przechowywania. Chodzi o to, żeby nam te dodatkowe metry kwadratowe nie były potrzebne.

Jeśli pozbędziemy się zbędnych rzeczy, jeśli wywalimy (to skrót myślowy - oczywiście najlepiej oddawać) te czterdzieści rozciągniętych koszulek (miały być do remontów...), nieużywany od dziesięciu lat stabilizator na kolano (kiedyś mogę znów zwichnąć...), dwadzieścia klaserów po dziadku (może odkryję w sobie pasję? to się na bank dziedziczy, a dziadziuś też późno zaczął), stare, nieużywane talerze (kiedyś wyprawię jakąś wielką imprezę... jeśli w ogóle poznam tylu ludzi), to wymyślne organizery nie będą potrzebne.

Marie Lubi, jeśli bodajże 30% powierzchni półek i szuflad jest pusta. Na pewno ma na to jakieś niezwykle uduchowione uzasadnienie, coś że Jednorożce, że pokój na Bliskim Wschodzie, że energia Chi... Nie przywiązujmy się do liczb ani natchnionych motywacji, tylko pomyślmy trzeźwo: w niezagraconej szufladzie łatwiej znaleźć baterie do wibratora, a na wolnym skrawku półki może położyć się kot. I to są, moim zdaniem, wystarczające powody, by zacząć działać.

PIONIZUJ

Przechowywanie w pionie jest bardzo spoko: przedmioty zajmują mniej miejsca, są lepiej widoczne i łatwiej dostępne. Dobrym przykładem są ubrania czy przybory do pisania/rysowania.

Moje dzieci zaczęły się same ubierać jeszcze w czasach, gdy Brad kochał Angelinę. W erze kładzionych na płasko ciuchów każde wybieranie stroju kończyło się gigantycznym bałaganem: po pierwsze, chłopaki widzieli w szufladzie tylko pierwszą rzecz od góry, nie wiedzieli, jakie są kolejne warstwy, a po drugie, dokopując się do tych warstw i wyciągając coś schowanego głębiej, robili turbo syf.

Większość ubrań dziecięcych zgrabnie poddaje się składaniu w kosteczkę i pionowemu przechowywaniu, polecam jednak podzielić szufladę (przegródkami lub pojemnikami). Wszystkie t-shirty, dresy, itp są dobrze widoczne od góry, a wyjęcie jednej sztuki nie powoduje wywleczenia pozostałych.

Przyznam, że i ja zaczęłam tak układać niektóre ze swoich ubrań. Zawsze miałam kłopot z koszulkami - rozwalałam je nie mniej niż moje dzieciaki, tylko jakoś poprawiać mi się nie chciało. Od kiedy trzymam je w pionie, jest nieco lepiej. Ponieważ w garderobie mam półki, pomyślę też o pojemnikach na te drobno złożone ciuszki - będzie łatwiej korzystać z systemu.

Pionizowanie brzmi rozsądnie także w domowym biurze czy na dziecięcym biurku. Kredki, długopisy, flamastry, a nawet dokumenty w stojących segregatorach - postawienie tego wszystkiego na baczność ułatwia dostęp i zmniejsza zajmowaną przez całe to towarzystwo powierzchnię.

Mój ultrasprytny sposób na przechowywanie dużych talerzy i półmisków (link) również był inspirowany metodą KonMari, a jakże. Do dziś jestem z niego dumna.


SPRZĄTAJ GENERALNIE

Niech Was nie zwiedzie nieznikający z twarzy Marie Kondo uśmiech. Metoda KonMari może przerażać i onieśmielać. I nie, nie chodzi o to, że pomylicie serial o sprzątaniu z "The Ring". Chodzi o skalę przedsięwzięcia. Pomysłodawczyni radzi bowiem, by sprzątać GLOBALNIE, GENERALNIE, TOTALNIE i więcej już nie chcę pisać tych słów, bo aż się spociłam z nerwów.

Wg metody KonMari należy sprzątnąć swój dom raz a dobrze. Istnieje zalecany klucz tematyczny (nie "topograficzny", jak to zwykle robimy), nie jesteśmy zatem zupełnie zostawieni sami sobie, ale sprzątanie ma być totalne: całkowite opróżnianie mebli, analiza każdego przedmiotu z osobna, a następnie weryfikacja dotychczasowego rozkładu owych dupereli i ewentualne rozplanowanie przechowywania od nowa. Kategoria po kategorii. Bez przerw. Póki nie skończymy. Całego domu. Całego. Kurwa. Domu. To może przerażać, przyznacie. Już zmobilizowanie siebie samego musi być trudne, a co dopiero nakłonienie rodziny do szaleństwa o takiej skali.

Ale wymieniam ten pomysł Marie pośród smacznych orzeszków, bo wierzę, że taki system działa. I ma sens. Pewności nie mam, bo jeszcze nie spróbowałam, mam natomiast pewność, że wszystkie dotychczasowe metody (np.ogarnianie pojedynczych pomieszczeń) nie działają. Mój dom jest tego świetnym przykładem.

KATEGORYZUJ

Kategoryzowanie zaczyna się już na początkowym etapie: żeby przejrzeć nasze ubrania, powinniśmy zebrać je absolutnie wszystkie, z każdego zakamarka mieszkania - łącznie z tymi z kosza na brudy, z szafy w przedpokoju, z torby na fitness, etc. To uświadamia nam, jak są rozproszone po całym domu. Tak postępujemy z każdym działem i staramy się tego trzymać ustanawiając dla naszych zasobów nowe miejsca na półkach. Oczywiście, nie zawsze się tak da i nie zawsze ma to sens. Lubię mieć jedne nożyczki w kuchni, drugie w łazience, kolejne przy maszynie do szycia i jeszcze jedne w skrzynce na narzędzia. Po prostu dzielmy wszystko z głową. Ale bardziej niż dzielić, starajmy się łączyć.

PUDŁUJ

Pudełka i przegródki są super pomocne. Nie chodzi o osławione upychanie, tylko o rozdzielanie różnych przedmiotów. Klucz jest dowolny: rozmiar, funkcja, materiał, etc. Tylko od Was zależy czy nóż do pizzy umieścicie w jednym korytku z tłuczkiem do mięty na mojito, czy z otwieraczem do konserw. Grunt, żeby nie pływał w wielkim oceanie szuflady, mieszając się z codziennymi sztućcami, wykałaczkami i gumkami recepturkami.

Pudełka nie muszą być piękne i kosztować mordylionów złotych. Ja czasem używam małych pudełek po dziecięcym obuwiu, puszek po zegarkach, eleganckich jak Monia z "Klanu" skrzyneczek po świątecznych zestawach upominkowych (dzięki ci, losie, za L'Occitane i mojego teścia), itp.

CHOWAJ

Wiecie, że nie jestem zwolenniczką wnętrz pustych i sterylnych, gdzie między prostymi liniami hula wiatr, a tła jest więcej niż treści. Jednak nie ma wątpliwości: takie domy sprząta się łatwiej.
Są takie miejsca i u mnie, w których - chcąc nie chcąc - zdecydowałam się na schowanie stojących na wierzchu gadżetów i sprawdziło się to nieźle. 

Dobrym przykładem jest jedna z moich łazienek: odwieczne, zapisane w prastarych księgach miejsce przechowywania szamponów i płynów, czyli brzeg wanny, zupełnie się u nas nie sprawdza. Brzegi są wąskie i pochyłe, ledwo daję radę tam trzymać kieliszek z winem - o butelce piwa nie ma mowy. Dlatego całą łazienkową chemię trzymam w plastikowym koszyczku, który chowam do szafki pod umywalką. Jest na wyciągnięcie ręki z piany, jest bardziej estetycznie, no i nie muszę się ograniczać co do ilości szamponów, peelingów, żeli i pumeksów. Lubię to.



ZAMIAST ZAKOŃCZENIA


Zawsze gdy ktoś tak pisze, możecie się spodziewać, że zakończenie jednak będzie. U mnie też. Trzeba Wam wiedzieć, że jeszcze w trakcie lektury zauważyłam zmianę mojego stosunku do rzeczy, które mam w domu. Gdy byłam mniej więcej w połowie książki, zdarzyło się, że musiałam akurat wyjąć tzw. zimówkę z czeluści kanapy, gdzie spoczywała przez ostatnie pół roku. I to był ten przełomowy moment, który uświadomił mi, że potrzebowałam tej książki i że szkoda by było nigdy o niej nie usłyszeć. Tego dnia wypieprzyłam 90% zawartości "zimowego wora", przysięgam. Pozbyłam się czapek, szalików, rękawiczek, których nie nosiłam od lat, a które regularnie, co 6 miesięcy przekładałam z miejsca na miejsce z nadzieją, że "kiedyś się przydadzą", z myślą, że "przecież JESZCZE DOBRE" i ogólnie, jak wiadomo (i jak mawia każdy chomik) "SZKODA WYRZUCIĆ".

Dzięki Kondo zupełnie uwolniłam się od wyrzutów sumienia jeśli chodzi o pozbywanie się rzeczy, których najzwyczajniej w świecie nie lubię. I to jest uczucie dobre.

Polecam je, żanetkaleta.