14.11.2016

(Nie)idealny dywan orientalny

Gdybym urodziła się Indianką wśród Czejenów, Siuksów czy Czarnych Stóp, gdzieś na spalonej słońcem prerii, na pewno nie dostałabym żadnego z tych poetyckich imion, które wszyscy znamy z Doktor Quinn. Nie wołano by do mnie ani "Rącza Łanio", ani "Szemrzący Potoku", ani "Księżycowa Poświato". A nawet gdyby - zwiedzeni słodkim niemowlęcym uśmiechem - rdzenni rodzice nadali mi jeden z tych pięknych przydomków, to po latach, poznawszy się na mnie, starszyzna plemienia z pewnością zarządziłaby zmianę. I tak zostałabym "Prędką Wymówką", "Przekorną Wichurą", "Leniwą Pumą" albo po prostu "Wrzodem na Dupie".


Ale luzik, nie musicie mi współczuć, bycie Wrzodem wcale nie jest takie złe. A jeśli Wrzód wie, czego chce, obstaje przy swoich postanowieniach z przekonania, a nie dla kaprysu, utrudnia innym życie w imię przyszłych udogodnień i robi im na złość, bo dąży do czegoś, w co sam głęboko wierzy, to w ogóle jest spora szansa, że na koniec usłyszy pochwałę i komplement. I jeszcze pogłaszczą go po głowie. Z obrzydzeniem, ale pogłaszczą.

Już od roku wiedziałam, że chcę mieć w domu orientalny dywan. Mimo iż salon wyglądał wówczas zupełnie inaczej niż teraz, czułam, że barwny, pstrokaty pers komponowałby się wcale nieźle. Skąd takie przekonanie? Cóż... z Pinteresta. Naoglądałam się tylu amerykańskich i - może właśnie przede wszystkim - australijskich livingów, że wzorzystego dywanu nie kojarzę już z poliestrowym wycieruchem z kiermaszu, zakrywającym klepkę u cioci Stasi z "Klanu". W ogóle mam takie krępujące poczucie, że z moimi upodobaniami wnętrzarskimi wpadłam w jakąś czasoprzestrzenną pętlę między 2013 a 2015 rokiem i już zawsze będę się miotać jak kura z obciętą głową między tymi fikusami lirolistnymi, marokańskimi pufami, farbami tablicowymi, indiańskimi strzałami i ułożonymi warstwowo kilimami. Aż w końcu wykrwawię się na jednym z nich.

Kiedy do naszego "dużego pokoju" powoli i stopniowo wjeżdżał meblowy i dekoracyjny miszmasz, kiedy stało się jasne, że idziemy w stronę barwnego eklektyzmu z lekkim jajem, dywan orientalny stał się po prostu masthewem. Zaczęłam więc przeglądać OLX w poszukiwaniu szczęścia i - jak zwykle - znalazłam go tam sporo. Chyba ze 20 dywanów w odcieniach czerwieni, nie droższych niż 300 zeta wylądowało w moich Obserwowanych. Mąż na ich widok wzdrygnął się z obrzydzeniem, a gdy zdołał zwalczyć odruch wymiotny, powiedział tylko, że "brzydkie". Wtedy ja w najbliższej budce telefonicznej raz-dwa przywdziałam mój kostium i już jako prawilny Wrzód na Dupie, w grejpfrutowym płaszczu i białym berecie, rozpoczęłam wiercenie mu dziury w brzuchu. A kiedy i to nie pomogło, po prostu poczekałam na wypłatę i ruszyłam na drugi koniec miasta po łup.

Wraz z dywanem niestety nie dostałam żadnej fascynującej historyjki, ułożyłam ją więc sama. Ponieważ wyrób jest ręcznie tkany, bardzo niedoskonały i nierówny (uwielbiam takie), wymyśliłam, że był to pierwszy dywan utkany ręcznie przez młodego chłopaka z biednego domu gdzieś w manufakturze na afgańskiej czy tureckiej wiosce. Za swoją pierwszą wypłatę nasz Abdul Aziz kupił młodszemu bratu parę sportowych skarpet ze znaczkiem prawie Nike'a, nowy garnek dla mamy, talię kart dla ojca i małego, zdalnie sterowanego drona. Przez tę bajeczkę zżyłam się z owym kawałkiem wełny (skład sprawdziłam iście średniowiecznym testem ognia; w skrócie: jak śmierdzi palonymi włosami, znaczy wełna) jeszcze bardziej i choć nie do końca pasują mi jego odcienie, ciężko będzie mi się z nim kiedyś rozstać (a kolejka chętnych z każdym tygodniem się wydłuża). Tym bardziej, że nawet mój mąż powiedział ostatnio, że mu się podoba! O ile wyznania czynione po dwóch piwach można w ogóle brać na poważnie...

Powiedzcie "cześć" wytworowi zręcznych palców skromnego Abdul Aziza o wielkim sercu: